Groźni przestępcy, ciągłe narażanie życia i zdrowia, skomplikowane procedury i niskie zarobki. To wszystko powoduje, że zawód policjanta jest jedną z najbardziej stresujących profesji. Tak naprawdę jednak funkcjonariusze najbardziej boją się… swoich przełożonych.
Samopoczucia stróżów prawa nie poprawia coraz powszechniejsza opinia, że o ile do policji dostać się można stosunkowo łatwo, to kariera w jej szeregach już mniej zależy od wkładu pracy, zaangażowania czy rosnących kwalifikacji. – W naszej branży awans zapewnią ci tylko niezłe plecy, albo niezły tyłek – nie ma wątpliwości policjantka służąca w jednym z miast wojewódzkich. – Ja nie mam na to szans. Mój problem polega na tym, że mówię, to co myślę, nie bywam na imprezach z szefem i nie reaguję na „zaloty” zastępcy – twierdzi nasza rozmówczyni, dodając: – Jego aktualna „dziewczyna” pnie się po szczeblach kariery, dostając do rozwiązania co łatwiejsze sprawy. Atmosfera w wydziale jest fatalna. Chciałam się przenieść, ale co to za przyjemność pracować w miejscu, gdzie z pewnością, miałabym wyrobioną „odpowiednią” opinię, zanim przekroczyłabym próg nowej komendy. Zacisnęłam zęby i czekam. Każdy z nich ma po kilka lat do emerytury. Oni odejdą, ja zostanę – ma nadzieję funkcjonariuszka.
Są jednak i tacy, którym po prostu zabrakło sił. W internecie krąży list byłego już policjanta, a obecnie kierowcy autobusowego w Wielkiej Brytanii. Autor chciał przybliżyć czytelnikom swoje spojrzenie na kulisy działania jego dawnej formacji. – Od początku nie podobała mi się atmosfera psuta przez kadrę kierowniczą. Przełożeni nie mają żadnego szacunku dla podwładnych, co powoduje, że praca jest jeszcze bardziej stresująca. Jak społeczeństwo może być zadowolone z policji, skoro sami policjanci zdecydowanie zadowoleni nie są? – zastanawia się były mundurowy, pisząc, że odszedł ze służby, po jednej z interwencji, która skończyła się dla niego zawieszeniem w czynnościach służbowych. Zauważyliśmy głośną grupkę pijanych młodzieńców, szli środkiem ulicy, wysypywali zawartość koszy i śpiewali. Na nasz widok zaczęli szaleć. Posypały się wyzwiska, więc postanowiliśmy zawieźć ich na izbę wytrzeźwień. Wywiązała się szarpanina. Nas było dwóch, ich czterech. Jakoś umieściliśmy ich w radiowozie. Następnego dnia młodzieńcy napisali skargę na interwencję. Okazało się, że jeden z nich był synem miejscowego biznesmena. Przebieg wydarzeń opisali po swojemu. „Idąc spokojne chodnikiem zostaliśmy bestialsko napadnięci przez policjantów”. Zeznania czterech pijaczków okazały się bardziej wiarygodne od zeznań dwóch, nigdy nie karanych policjantów – nie kryje rozgoryczenia mężczyzna.
O swoich problemach z przełożonymi policjanci jak dotąd mówili niechętnie. – To bardzo specyficzna, hermetycznie zamknięta grupa. Wszystko załatwiają wewnątrz swojej struktury. Jeśli coś wydostanie się na zewnątrz, świadczy to o ich wielkiej desperacji. Sygnały o interpersonalnych kłopotach stanowią ok. 40 proc. wszystkich zgłoszeń dotyczących policji, które do nas docierają. Czasem są to anonimy, ale zdarzały się przypadki, że pod skargą podpisało się kilkudziesięciu funkcjonariuszy, którzy już nie potrafili poradzić sobie z relacjami z przełożonym – mówi Tomasz Oklejak z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich, zwracając uwagę, że chociaż coraz częściej w policyjnych szeregach można usłyszeć o problemie mobbingu, to z prawnego punktu widzenia zjawisko wciąż nie jest uregulowane w przepisach resortowych.
– O mobbingu mówi kodeks pracy, w ustawie o policji brak takich rozwiązań. Ewentualnych roszczeń można dochodzić na drodze cywilnej. Tymczasem nowe przepisy dotyczące Służby Więziennej uwzględniają już zapis, że przełożeni mają obowiązek przeciwdziałać temu zjawisku. Może analogiczna zmiana w policyjnych regulacjach „odczarowałaby” problem?
Wygląda jednak na to, że część funkcjonariuszy nie zamierza czekać na legislacyjne rozwiązania. Coraz śmielej i coraz głośniej domagają się, by ich przełożeni respektowali nie tylko przepisy prawa, ale poczucie godności tych, którzy znaleźli się na samym dole policyjnej hierarchii.
Rzecznik Praw Obywatelskich interweniował np. w sprawie jednego z komendantów, który nie miał zaufania do swoich podwładnych i drobiazgowo kontrolował ich pracę. Nieustannie sprawdzał czy zamknęli służbowe samochody i bramę garażu, pod którą podkładał nawet patyki, by dowiedzieć się czy funkcjonariusze mówią prawdę. Kiedy przejeżdżał przez miasto, zawsze kontrolował, jak radzą sobie jego pracownicy. Gdy patrol widział zbliżający się samochód szefa, potrafił wylegitymować przechodząca obok staruszkę, byle tylko komendant widział ich „w akcji”. Policjanci stwierdzili, że w takiej atmosferze pracować się nie da.
Prawdziwą zmorą działających w terenie funkcjonariuszy jest statystyka (nazywana przez nich kpiąco „królową wszystkich nauk”) i wskaźniki wykrywalności, które – zdaniem wielu przełożonych – mają rosnąć niezależnie od okoliczności. Nieraz więc policjant sam siebie musiał ukarać mandatem, by tylko zrealizować odgórne „normy”. Gdzieniegdzie (wbrew przepisom) wprowadzano system punktowy, który miał się potem przekładać na policyjne wynagrodzenie. Gdy za złapanie przestępcy na gorącym uczynku funkcjonariuszowi przysługiwało 20 punktów, a za wylegitymowanie – 2 punkty, nagle okazywało się , że patrolujący woleli stanąć w okolicy szkoły i sprawdzać dokumenty przechodzącej młodzieży niż zajmować się szukaniem „sprawców”.
W jednym z komisariatów komendant pisemnie określał dzienne normy, które musieli „wyrobić” policjanci. Okazało się, że np. bez 10 mandatów za przejście w niedozwolonym miejscu nie mieli się po co pokazywać szefowi. Gdy sprawa wyszła na jaw, komendant próbował tłumaczyć, że był to sposób na aktywizację pracowników. Jednak ta metoda nie znalazła uznania wśród jego zwierzchników i musiał się on pożegnać ze swoim stanowiskiem.
Kilka lat temu w olsztyńskiej drogówce doszło do buntu. Niemal cały wydział podpisał się pod listem otwartym do komendanta miejskiego, skarżąc się na złośliwe zachowanie naczelnika. W anonimowych wypowiedziach pojawiły się nawet oskarżenia o mobbing. – Liczą się tylko statystyki, nie ludzie – skarżyli się policjanci. Przeprowadzone w tej sprawie dochodzenie nie wykazało mobbingu, mimo to naczelnik zrezygnował z pracy. Z kolei komendant, by oczyścić atmosferę, rozwiązał drogówkę i wyznaczył osobę, która miała zbudować wydział od nowa.
Policjanci jak zgniłe jaja!
Szerokim echem odbił się także list pracowników sosnowieckiej Komendy Miejskiej Policji, którzy skarżą się na metody działania nowego komendanta. Jego autorzy, przerzucani przez szefa z wydziału do wydziału, piszą o sadystycznych metodach i traktowaniu podwładnych „jak zgniłe jabłka i śmierdzące jaja, które w każdej chwili można wyrzucić na śmietnik”. Ostrzegają też, że atmosfera w jednostce może doprowadzić do samobójstwa, któregoś z funkcjonariuszy. W Sosnowcu trwa kontrola, która ma wyjaśnić sytuację.
Posłuszeństwo swojemu komendantowi wypowiedzieli także policjanci z Gniezna, po tym jak dwóch funkcjonariuszy tamtejszej komendy próbowało popełnić samobójstwo (jeden z nich zmarł wskutek odniesionych obrażeń). – On nas wszystkich wykończy – stwierdzili gnieźnieńscy stróże prawa i wyszli przed komendę, by zaprotestować. Kontrola przeprowadzona w jednostce wykazała sporo uchybień i komendant do pracy już nie wrócił.
– Niestety większość z nas przyzwala na ten mobbing. Miałem przełożonego, który wydawał polecenia niezgodnie z prawem, regulaminem, a nawet rozsądkiem. Potrafił wyzywać przy wszystkich od idiotów, debili a raz zapędził się i oświadczył na odprawie, że widział jak X i Y „ciągnęli sobie”. Ani jego przełożeni sami z siebie nic nie robią, ani wśród nas nie było jedności, „ja mam kredyt, mi się nie chce…”. Inną sprawą są osoby, które są „mobbingowane” przez głośne słowa krytyki przełożonych lub nie układanie grafiku pod zamówienie. Często chorują wtedy na pryszcze – stwierdził jeden z funkcjonariuszy na internetowym forum policyjnym.