Z kolejnego komunikatu Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że zatrudnienie nie rośnie, zaś płace rosną tylko nominalnie – wartość nabywcza naszych pensji topnieje – realnie możemy kupić za nie w sklepach mniej towarów i usług niż rok temu.
Rynek pracy wpadł właśnie w dołek, zaś większość ekonomistów obawia się, że w najbliższych miesiącach będzie już tylko gorzej. Na froncie etatów i wynagrodzeń wieje grozą. Sytuacja przestaje być tylko „słaba” czy „gorsza od oczekiwań”. Zaczyna być po prostu źle – twierdzi nawet Gazeta Wyborcza.
Do tej pory martwiliśmy się coraz wolniej rosnącą dynamiką zatrudnienia, tzn. etatów co prawda przybywało, ale coraz wolniej. Od lipca urwało się i to, bo w sektorze przedsiębiorstw (nie uwzględnia się w tych statystykach najmniejszych firm, budżetówki i sektora finansowego, pozostali co miesiąc raportują do GUS) wzrost zatrudnienia był w porównaniu z lipcem 2011 r. zerowy. A gdy spojrzeć na to, co było w czerwcu bieżącego roku, to zobaczymy wręcz pogorszenie – ubyło 2,6 tys. etatów.
Wrażenie, jakie płynie z wczorajszych danych GUS, dobrze oddaje powiedzenie „jak nie kijem go, to pałką”. Bo równie słabe okazały się informacje o tym, ile zarabiamy i jakie dostajemy podwyżki. Średnia pensja w lipcu wyniosła 3,7 tys. zł brutto, czyli o 55 zł mniej niż czerwcowa! Jeśli porównamy lipiec 2012 r. do tego sprzed roku, to wychodzi, że w kieszeni statystycznego pracownika znalazło się raptem o 88 zł więcej niż na półmetku zeszłego lata. Czyli w skali roku jest wzrost, ale minimalny, nieprzekraczający 2,4 proc. I to już jest niepokojące.
Po pierwsze, tak słabego wzrostu nie spodziewali się nawet najwięksi pesymiści wśród analityków i ekonomistów bankowych. Po drugie, w ciągu roku ceny wzrosły niemal dwa razy szybciej – o jakieś 4 proc. A to oznacza, że za średnią pensję możemy kupić mniej towarów i usług niż rok temu, bo realną wartość wynagrodzeń zjada inflacja.
Ekonomiści przypuszczają, że za część tego niemiłego zaskoczenia może odpowiadać przesunięcie wypłat premii. Nie zmienia to jednak faktu, że w przyszłości dużo lepiej nie będzie. Piotr Piękoś sądzi, że w drugiej połowie roku pensje będą rosły w tempie około 3,5 proc. Ale inflacja poniżej tego poziomu spadnie dopiero za kilka miesięcy. Efekt? Kurcząca się siła nabywcza naszych pensji będzie bić w dynamikę PKB.
O ile w ubiegłym roku cieszyliśmy się ponad 4-proc. wzrostem PKB, o tyle w tym będzie wyraźnie gorzej. Już drugi kwartał pokaże co najwyżej 3 proc., a w całym roku będzie to zapewne około 2,5 proc. Bezrobocie będzie problemem nie tylko w tym, ale i w przyszłym roku, według ekonomistów przekroczy 14 proc.
źródło: ZG